Przymykam oczy i pozwalam mojemu ciału się rozlewać. Pozwalam mu scalić się z łóżkiem, spłynąć na podłogę. Zapominam o jego pierwotnej formie i wraz z moim powolnym oddechem, unosi się cały świat. Moje żyły niczym rzeki świata meandrują tuż pod powierzchnią rozgrzanej skóry, a płynie w nich nieprzerwanie, spokojna krew. Czuję jak moje serce pulsuje powoli, co chwila przybliżając mnie do słońca.  

Me my friend, I have seen many lands, me my friend
I have been far and wide
I have sailed many a tide
I have rolled many a ride
But I wish, me my friend, I could sail to the stars
Have the gift to transport
my whole being, my whole thought
To a world of dreams, my friend
Me my friend, I have loved many girls, me my friend
I have told many lies
I have asked many whys
I have whispered many sighs
But I wish, me my friend, I could have till the end
Someone to love and hold
Through the warmth and the cold
Of my lonely years, my friend
Po co być blisko? Po co angażować swoje myśli i swoje ciało jeśli można utrzymać dystans? Dystans, czyli bezpieczną odległość, która chroni przed niepotrzebnymi, czasem przyjemnymi, lecz na dłuższą metę destrukcyjnymi bodźcami. Dystans jest jak koło ratunkowe, które utrzymuje nas przed opadnięciem w niezbadaną głębinę oceanu. Pozwala nam znieczulić się na wciąż pogarszające się otoczenie. Na świat, który w swym konsumpcjonizmie i w swej rozpuście wtóruje swemu największemu dziełu - człowiekowi; na bliskich, a jednocześnie dalekich, którzy trzymając się za ręce planują jedynie drogę ucieczki; na siebie, największego przyjaciela i wroga, z którym trwa się wiecznie w stanie burzliwej wojny, z paroma krótkimi zawieszeniami broni. Dystans daje możliwość suchej analizy żałosnych tworów rzeczywistości. Daje się zatracić w myślach pozostawiając ciało na bezcelową tułaczkę, odsłonięte, prawie nagie, podczas której, ono, w poszukiwaniu zaspokojenia będzie gubić się w swych pragnieniach i pozbawione opiekuna, mylić pojęcia dobra i zła.
Jednak dystans, jak staje się naszym sprzymierzeńcem, powoli pochłania nas, zjada resztki człowieczeństwa jakie w nas zostały. Droga jest prosta:

Łapiemy dystans - powiększamy go – zatracamy się w nim

W końcu wpadamy w bezdenną dziurę, z której nie ma ucieczki. Ciemność przytula nas do siebie i trzyma. Stajemy się niewolnikami własnego bezpieczeństwa i to co kiedyś miało nas chronić, izoluje nas całkowicie i wysysa coś, bez czego nie istniejemy - uczucia. Wypaczone pojęcia, przefiltrowane przez zbyt dużo myśli bez sprostowania, nie mają nic wspólnego z tym co inni uważają za poprawny stosunek do rzeczywistości - to jedynie karykaturalny szkic. 

Wtedy staramy się zapełnić tą pustkę, ale jest już za późno. Nic nie daje nam satysfakcji, bo nic nie może sprostać skrzywionemu obrazowi, który wykształcił się w naszych głowach. Pozostaje jedynie niezaspokojenie i obojętność na granicy smutku. Czy takie życie w wiecznym pragnieniu jest w ogóle życiem? Okrajając Houellebecq'a "Pożądanie w przeciwieństwie do rozkoszy, jest źródłem  cierpienia, nienawiści i nieszczęścia". Czy życie w samych negatywnych emocjach ma jakiś sens? Co pozostaje osobie skazanej na wieczne pożądanie? 

Hej. Trochę zajął mi powrót do pisania - do przebicia tej dziwnej bariery, która nie pozwalała mi wydusić z siebie ani słowa i przetrzymywała mnie w przedziwnym stanie bezwiednego unoszenia w krainie półsłówek i milczenia. Jakiś czas temu pozwoliłam sobie na napisanie wszystkiego co czuję, wszystkich problemów, z którymi się zmagam i które, według mnie, były przyczyną tej twórczej inercji. Ten tekst, mimo iż nieopublikowany, stał się dla mnie pewnego rodzaju oczyszczeniem i mimo iż minęło już parę tygodni od jego napisania, jestem znowu gotowa podjąć wyzwanie, które stawiam sobie co roku- pisać! Pisać, pisać, pisać. Tak. Zamierzam wrócić do cyklu, który z lekkością rozpoczęłam dwa lata temu (ale ten czas leci...). Wybaczcie mi pewne niezgrabności, które mogą pojawić się w nowych tekstach, ale niestety umysł pozbawiony twórczego myślenia na pewien czas i ograniczony jedynie do funkcji odbiorczej, nie jest tak giętki i produktywny jak umysł zmagający się na co dzień z problemem werbalizacji własnych myśli. Ale koniec wstępu, czas na konkrety. Dzisiaj część druga, wkrótce następny rozdział.
link do części pierwszej



    Kiedy spojrzałem z bliska na ten rozpadający się, smętny budynek, moje serce zaczęło bić jakoś inaczej- nie szybciej, bo nie bałem się, a jakby mocniej, z pewnym zdecydowaniem, jak gdyby czuło zbliżającą się przygodę i nowe miejsce przyszłych zabaw. Za nic miało smętną elewację, która po tylu latach, spróchniała na wskroś, zdawała się być już częścią dzikiej przyrody otaczającej ruiny młyna; za nic miało porozrzucane dookoła śmieci, potłuczone butelki, wypłowiałe opakowania i rozkładające się kolorowe czasopisma; za nic miało głęboką czerń zionącą z otwartych na oścież drzwi. Jakie serce dziecka może być naiwne! Rzuciłem, krótkie spojrzenie w stronę mojej siostry – w odbiciu jej oczu widać było zupełnie inny obraz niż ten, który ukazał się mi – ona widziała zagrożenie. Trzymała się kurczowo obroży psa, mając nadzieję, że ja – jako przewodnik tej nadzwyczajnej wyprawy, a także jako starszy brat – rzucę nagle rozkaz odwrotu i pobiegniemy wszyscy ile sił w nogach, nie odwracając się i nie wracając tu nigdy. Jednak czym były dla mnie obawy siostry, kiedy przede mną, parę kroków dalej, rozciągała się tajemnica. Nieodkryty przez nikogo, mityczny, stary młyn z karuzelowym kołem na zewnątrz i salą zabaw w środku. Zarządziłem więc: „Wchodzimy!” i nieoglądając się ruszyłem poprzez wysokie trawy ku wejściu. Mimo że byliśmy blisko, kiedy podszedłem do samych schodków młyn wydał mi się jeszcze większy, wręcz olbrzymi! Oczami wyobraźni widziałem rozciągające się w środku labirynty korytarzy i pokoi, wielką salę balową i strych, który przerobimy sobie na bazę, gdzie będziemy urządzać tajne spotkania naszego dziecięcego klubu. Gdy już miałem wchodzić w czarą plamę drzwi, usłyszałem zniechęcony głos jednego z bliźniaków (do tej chwili nie wiem którego, ale mogłem cię posłuchać!):
     - My nie idziemy... Musimy wracać do domu na obiad.
Zakręciło mi się w głowie. Tyle planowania, czekania na idealny dzień by teraz zrezygnować? Dobrze wiedziałem, że bliźniaki po prostu się boją, a ich infantylna wymówka nawet nie jest wiarygodna. Z nadzieją spojrzałem na siostrę, która skurczyła się jakby i nadal przytulona do psa, nic nie powiedziała. Ani sprzeciwu, ani zgody.

     - A idźcie sobie – nie miałem czasu użerać się z tymi mazgajami, przygoda czekała. Spytałem tylko siostrę, nie oczekując zbyt wiele po tym małym stworzonku: – A ty?

     - Ja zostanę na czatach – powiedziała z dumnym uśmieszkiem.

    Zostałem więc sam, ale wcale mi to nie przeszkadzało, nawet lepiej! Czułem się niczym odkrywca nowego świata, który samotnie stawia pierwsze kroki na rozgrzanym słońcem pisaku i wyniośle wbija flagę w dziewiczy ląd. 
Nie myśląc już dłużej zrobiłem pierwszy krok. Krok, który zmienił moje późniejsze życie i zabił tego dziarskiego, pewnego siebie ducha drzemiącego we mnie w owym czasie. Krok, który przyczynił się do nieprzespanych nocy, do strachu i gorączki mamy, która załamując ręce nie wiedziała co stało się z jej ukochanym synem. Lecz wtedy tego nie wiedziałem, więc zrobiłem kolejny krok i zanurzyłem się w ciemność. Moment, w którym moje oczy przyzwyczaiły się do mroku, był momentem rozczarowania. Wielki z zewnątrz młyn, w środku wydawał się maleńki. Podłoga usiana była górami starych koców i śmieci oświetlonych mlecznym światłem przedzierającym się przez nieszczelne deski. Poza tym, niczego w środku nie było. Ani duchów, ani balowej sali. Ostrożnie obszedłem jeszcze całe pomieszczenie, lecz nie znalazłszy żadnych sekretnych drzwi, ani skrzyni skarbów, posmutniałem jeszcze bardziej. Cały gromadzony entuzjazm w tym momencie opadł. Już chciałem wracać, opowiedzieć siostrze o naszej wielkiej pomyłce, lecz w tym samym momencie coś usłyszałem. Delikatne, miarowe skrzypienie wybijające się ponad owadzi koncert, jakby nadające rytm tej chaotycznej, łąkowej muzyce. Moje serce zagalopowało. Czyli jednak! Tajemniczy młyn na nowo rozbłysł w mojej wyobraźni jako coś niesamowitego – znów był nadzieją, znów był przygodą! Wstrzymałem oddech by móc lepiej zlokalizować źródło dźwięku. Wtedy też zobaczyłem, że moje pierwsze oględziny były niedokładne. Przeciwległą od wejścia ścianę, niczym obraz, zdobiły małe drzwiczki ze sczerniałego drewna. Otworzyłem je delikatnym popchnięciem i ukazały mi się rozświetlone, wąskie schody- schody na strych.

    Nie pamiętam momentu wchodzenia, ani jak potem wróciłem. Pamiętam tylko warkocze mojej siostry i jej ulubioną sukienkę w drodze do domu. Tyle że nie było już słychać owadów, jedynie to koszmarne skrzypienie sznura, który popychany przez niewidzialny wiatr, bujał się raz na lewo, raz na prawo, wprawiając w ruch zesztywniałe ciało.
W pewnym momencie pojawia się uczucie świadomości siebie poza sobą. Wszystkie uczucia unoszą się gdzieś w eter, krążą dookoła emocje pozostawiając twarz bez wyrazu, niewzruszoną, pomimo radości i smutku. Jakaś część potrafi śmiać się sama, bez wykorzystania drgnięcia kącika ust czy blasku w oku. Ciało znajduje w stagnacji i nie wyraża potrzeby zmienienia swojego stanu, a gdy przypadkiem zostaje zmuszone do ruchu, ten ruch jest niewygodny i na tyle nie prawdziwy, że ciało na powrót jest stałą masą, która nigdy się nie ruszyła i nigdy nie ruszy, nawet kiedy wszystko inne rozpadnie się na drobny pył.

Apatia może pójść coraz dalej, przerodzić się w daleko posuniętą derealizację, gdzie świat jest ukartowaną sceną, pułapką umysłu, w której jest się zamkniętym, a wyjście choć jest, to jest nieosiągalne. Wszystko zdaje się kierować ciebie na zły tor, świat daje wskazówki i je zabiera- uciekasz, starasz się uciec od miejsca, w które zdaje prowadzić cię los, ponieważ wiesz, że to miejsce będzie złe. Podejmujesz wybory, bez przemyślenia, na bieżąco, byle tylko zmylić absolut, który i tak zna każdy twój krok. Bawi się  twoimi zmysłami, nie wiesz czy idziesz do góry czy do dołu, obiekty zdają się zlewać ze sobą, przeobrażać się na twoich oczach i kierować w stronę zagłady. Świat staje się jedną wielką papką tego co już kiedyś widziałeś i czego doświadczyłeś. 
A w tym nierealnym świecie znajdujesz się ty-sama jaźń analizująca wszystko dookoła. Twoja analiza jest głęboka, zbyt głęboka, prowadzi cię do samego początku, do istoty każdej rzeczy, do jej najmniejszej komórki. W tej drobiazgowości zapomina jakie są logiczne następstwa przeróżnych oczywistości, zaczyna dopowiadać. Tworzy sobie nowy wszechświat, z nowymi prawami fizyki, logiki i estetyki. Każda myśl jest doskonała, idealnie dopracowana pod każdym szczegółem, lecz istnieje na tyle krótko, że zostaje zapominana pod kolejną myślą, a ta następna pod kolejną  i tak, aż do momentu, w którym nie jesteś w stanie już myśleć, bo twój umysł zdaje się pracować na największych obrotach. Wtedy pojawia się tylko nieokreślone uczucie myśli. Jesteś durniem. Nie możesz się skupić. Zdajesz sobie z tego sprawę, ale nadal nie zdajesz sobie sprawy, że świat jest prawdziwy. Szukasz pewnych znaków dookoła siebie, jakiejś odskoczni, czegoś na tyle prawdziwego, że wyciągnie cię z tej pułapki, jednak jedyne co znajdujesz to materializacje twoich myśli. Wiesz, że utknąłeś. Nie ma wyjścia, twój umysł odpływa poddaje się, już na niczym nie skupia. Zabiera cię w podróż, której nie chcesz, lecz będziesz zmuszony przeżywać do końca, lata będą mijać, będziesz się starzeć i jedyną rzeczą łączącą cię z realnym światem będą momenty załatwiania najprostszych potrzeb. Poza tym, nie będzie ciebie. 

Będąc szczera, chciałam napisać o pięknie, o jego aspektach i postrzeganiu z punktu kulturowo-społecznego. Chciałam napisać o wytycznych, które sprawiają, że odczuwamy tę estetyczną przyjemność i zachwyt, tak trudne do opisania. Chciałam pisać o tym, ale się znudziłam. Piękno jest nużące, non-stop otaczamy się pięknymi rzeczami, spotykamy z pięknymi ludźmi i szukamy pięknych słów. Oczekuje się tego od nas i my tego oczekujemy nie potrafiąc wyrwać się ze społecznych ograniczników.
Lecz czy to nie brzydota jest interesująca? Ekscentryczność, odejście od normy, coś przyciągającego, coś innego. Brzydota, mniej powszechna, mniej chwalona, odrzucona przez społeczeństwo, może być ostoją dla jednostek, które ze świata piękna zostały wykluczone lub które za świat piękna wcale go nie uważają. Brzydota jest częścią nas, więc może czas zacząć się do niej przyznawać i pozwolić wyjść na ulice? Na ulice pełne brzydoty, zniszczonych płytek chodnikowych, zamalowanych ścian niszczejących budynków, kałuż, błota, rozrzuconych papierków. Nikt nie zwraca uwagi, na to jako coś pięknego, coś fascynującego, rozwijającego i sprawiającego radość. Każdy spojrzy w niebo, na zachód słońca i muskane jego promieniami szczyty budynków. Ta ulica, ten bałagan jest dziełem człowieka, jego apoteozą, jakże by nie znaleźć w takim razie w nim piękna? To prawdziwe dzieło sztuki, porzucony krajobraz tworzony z dnia na dzień, bez żadnego pozerstwa, bo nie dla publiki.
Fotograf Wolfgang Tillmans w swojej fotografii też stara się ukazać to na co nie zwraca się uwagi. Powiększa do niemożliwych rozmiarów szczególiki, zmniejsza to co ogólne i to co pokazuje więcej. Znajduje piękno w pogiętej koszuli czy w plamie po kawie, bo każda z tych rzeczy ma swoją historię, została stworzona bez namysłu, niecelowo. Nikt by nie przypuszczał, że można tworzyć sztukę z rzeczy, które wyrzucamy i które bagatelizujemy. Nikt by nie przypuszczał, że mogą trafić do galerii, w której wcześniej pokazywano Caravaggia czy Rembranta.
Wspominając już artystów, nie można zapomnieć o Baudelaire, który chyba jako pierwszy w swoich wierszach pokazał brzydotę. Nie, on przedefiniował piękno- jego rzeczywistość była oparta na zupełnie innych prawach niż ta, w której żyjemy. Jego zachwyt wywoływały prostytutki, rozkładające się zwłoki czy rozdrapane strupy. Pisząc o nich, buntował się przeciw utartemu schematowi, że sztuka może opowiadać tylko o rzeczach pięknych. Że pomijane jest to, co tak naprawdę dzieje się w świecie, a ukazywana jest nieistniejąca idylla. Jednak świat nie był przygotowany na taki szok i uznał Baudelaire za dewianta, a jego wiersze zostały zaliczone do tych zakazanych i gorszących społeczeństwo, mimo iż ukazywały realny świat, bez sztucznego upiększania.

"Tej nocy mogłem zgwałcić kobietę

mogłem utopić płaczące dziecko
mogłem mordować każdym narzędziem
albo kochac wszystko
mogłem torturować zwierzęta
albo litowac się nad nimi
mogłem podpalać domy i szpitale
albo pielęgnować chorych
mogłem budować więzienia



Tej nocy mogłem zrobić wszystko
nie zrobiłem niczego
świat przestał znaczyć
nie było już nic
tylko śmierć jeszcze istaniała
czułem jej zapach w rzeczach"

Kazimierz Ratoń

Umiłowanie brzydoty to nie dewiacja, to szczególny bunt przeciwko normom, to kochanie prawdy, gołego świata pozbawionego otoczki sztuczności. Pisanie o brzydocie to pisanie o naszym świecie, to reportaż bez manipulacji. Po co wprowadzać niepotrzebny blichtr tam gdzie go nie ma?  Kiedy nie ma obserwatorów, każdy z nas jest twórcą "ohydy", nie zwraca uwagi na to jak siedzi, załatwia potrzeby fizjologiczne i nie przeprasza. Dopiero potem ubiera się, maluje i wychodzi do kulturalnego świata i śmieje się z tych, którzy wyglądają jak on dwie minuty temu.








Zresztą to nie samo społeczeństwo i kultura sprawiają, że szukamy piękna. Mamy to zakodowane głęboko w genach i podświadomie szukamy pewnych proporcji w twarzach i sylwetkach. To, co choć trochę różni się od "ideału" jest dla nas brzydkie, nieodpowiednie, albo przynajmniej nie cieszy nas i nie wywołuje takich emocji jak to co mieści się w określonych wytycznych. Teorie tę zbadano na grupie dzieci, które jeszcze nie skażone medialnym wizerunkiem piękna, w dużej mierze kształtującym nasze poczucie estetyki, oglądały twarze przeróżnych osób- od modeli i aktorów po zwykłych ludzi- biednych i bogatych. Dzieci w różnoraki sposób reagowały na pokazane im zdjęcia lecz uśmiech wywoływały te twarze, które jak potem pokazano, były najbardziej symetryczne i spełniały określone proporcje.
Czy w takim razie fascynowanie się brzydotą nie jest jakąś fanaberią? Przeciwstawianiem się naturalnym instynktom i jedynie farsą na pokaz? Człowiek cały czas udowadnia sobie, że nie jest zwierzęciem, którego zachowanie podlega naturalnym instynktom. Jest w stanie oprzeć się pożądaniu, pokusie, pragnieniu. Więc czemu też nie miałby się oprzeć pięknu? Z wyboru czy z natury jest możliwe by pokochać to czego nikt nie kocha. Znaleźć uciechę w oglądaniu bałaganu i kompletnym braku
symetrii.

Przyznam, że przeliczyłam się ze swoimi możliwościami, temat jest zbyt rozlegly jak na jeden wpis na blogu. 

Było już całkiem ciemno, kiedy lekko na rauszu pokonywałam ostatnią prostą do domu. Droga była pusta, lśniąca po deszczu w świetle latarni. Szłam szybko, byle jak najszybciej znaleźć się w domowym zaciszu lecz musiałam się zatrzymać- nie tak daleko ode mnie zobaczyłam kształt, którego na pewno nie spodziewałam się ujrzeć tutaj, ani w dalszej okolicy. Zobaczyłam konia. Białego konia, powoli idącego do przodu, bujającego się na boki. Stałam z szeroko otwartymi oczami nie chcąc uwierzyć w to co widzę- przecież to było niemożliwe! Jednak ten abstrakcyjny obraz wyraźnie rysował się na tle ciemnej ścieżki- widziałam jak napinają się mięśnie zwierzęcia, jak delikatnie powiewa jego biały ogon. Mrugnęłam. Koń zniknął i zamiast niego, przede mną szedł mężczyzna ubrany na biało z psem na smyczy. Nic w nim nie przypominało magicznej kreatury, która była tu ułamek sekundy temu. Mrugnęłam jeszcze parę razy, lecz nie widząc zmiany, w lekkim szoku, przyśpieszyłam i wróciłam do domu. 

Jednak obraz ten nadal pozostał w mojej głowie,
wwiercając się coraz głębiej i każąc mi analizować się ciągle od nowa i od nowa.

Definitywnie- oczy mnie oszukały. Wydawało mi się. Ale jak wyobrażenie może przybrać tak wyraźny kształt? Nie sugerowałam sobie niczego, nie chciałam zobaczyć tam konia. A jednak!
Kiedy siedziałam i nie mogłam znaleźć żadnego logicznego wytłumaczenia dla tego osobliwego zjawiska, przypomniał mi się znany eksperyment o Kocie Schrodingera. Według mechaniki kwantowej, podtruty kot, który znajduje się pod pudełkiem ma jednocześnie dwa stany- martwy i żywy- które jak nakazuje zdrowy rozsądek- wykluczają się. Dopiero po podniesieniu pudełka, kot przybiera jeden ze stanów, które posiadał pod pudełkiem. Oczywiście fizyka kwantowa opisuje doświadczenie dokładniej- wchodząc w liczby i teorie fal, ale nie jestem fizykiem i nie jestem w stanie tutaj tego w skrócie napisać. Eksperyment ten i stan superpozycji podsunął mi pomysł (wiem, to nie jest fizyka kwantowa!) jakoby każda rzecz posiadała wiele stanów na raz- człowiek może być jednocześnie koniem, kotem, kozą i wcale się to nie wyklucza. To co widzimy, to tak naprawdę slajdy, nanosekundy, które niczym animowany film składają się w jedną całość- nasze życie. Pomiędzy nimi możemy wieść zupełnie inne życie, jako ktoś lub coś zupełnie innego.
Tak samo rozumiem też film Davida Lyncha- "lost highway", w którym świat wydawał się wstęgą Mobiusa i w pewnym momencie, koniec stał się początkiem, a wszystko i tak działo się równolegle. Fred był jednocześnie Andym i nikt nie poddawał tego wątpliwości. Scena, która kończy i zaczyna film, mogła być moją sceną, w której życie człowieka przechadzającego się nocną porą- złączyło się z alternatywnym życiem, które ciągnęło się po "drugiej stronie" wstęgi Mobiusa.



Zauważyłam, że moje wcześniejsze negowanie rzeczywistości zamieniło się w kompletne przeciwieństwo- w umiłowanie, choć gorzkie i pełne powątpiewań, niczym miłość do zaborczego i surowego rodzica. Świat, który wcześniej nie wydawał mi się nawet interesujący, który chciałam zamienić na krainę z fantazji, teraz stał się moim motorem do działań. Wszelkie myśli, pomysły, spostrzeżenia zaczęły się pojawiać nie w samotności, ale w zetknięciu z "cielesnością" dnia codziennego. Choć przyroda jest jedną z głównych przyczyn, to jednak najważniejsi stali się ludzie. Ludzie których znam, których widziałam tylko przez ułamek sekundy, z którymi wymieniłam pojedyncze uśmiechy i zdania.
To wszystko sprawiło, że postanowiłam stworzyć cykl "osobowości", który będzie zbierał wszystkie przemyślenia na temat różnych osób, które przewinęły się w moim życiu i sprawiły, że jestem tym kim jestem. Dziękuję wszystkim i przepraszam, że ośmielam się często o tak daleko posunięte wnioski, które z pewnością dosyć często będą mijały się z prawdą. Nie będę umieszczać żadnych nazwisk ani imion. 


I.explosionalismus

Wydawało się jakby czas dla niego w ogóle nie minął. Wciąż zachowywał się tak, jakby wcale od naszego ostatniego spotkania nie minęły dwa lata. Widać było, jak wciąż odzywa się z troską, a może czułością, łaknie bliskości, niczym kot, wyrzucony na ulicę, przez ukochaną rodzinę.

Ja też poczułam, jakby czas zaczął się cofać. Nie w tym pokoju, gdzie wszystko cały czas szło do przodu, ale we mnie samej, jak wszystkie postępy, jak całe moje dorastanie cofało się, jak wracałm do bycia niezrozumianym dzieckiem, które zrezygnowało ze świata i przyjmowało wszystko z dziką obojętnością. Nie chciałam odpowiadać na pytania. Po prostu, jego słowa ulatywały w eter, a ja nawet na niego nie spojrzałam. Wpatrywałam się w jeden punkt, wciąż cofając się i cofając, zatrzymując tylko przy momentach, w których pojawiały się nasze dziwne rozmowy. Kiedy wydawało mu się, że w świetle latarni każdy się na niego patrzy, kiedy siadał na schodach klatki schodowej i pytał się czy może mnie pocałować, kiedy mówiłam mu, że nie wiem czy to jest on czy wytwór narkotycznych urojeń. Teraz wiem, że był zakochany. Ja nie byłam. W tamtym okresie nie istniały dla mnie emocje, pocałunki nic nie znaczyły.

Patrzyłam jak gra, ale nie słuchałam tak naprawdę. Chmura przemyśleń sprawiła, że zastanawiałam się tylko, co jest w jego głowie. Widziałam jego twarz, nic nie zmienioną, tak samo smutną, ten sam nieobecny wzrok, choć jak powiedział, jest już czysty, „jak łza, jak biała plama na żółtej ścianie”. To wszystko było w nim. Ta dziwność, oderwanie, którego już się pozbyłam i które teraz wróciło, będące przeszkodą do odnalezienia się w świecie.

Wydaje mi się, że chciał się zmienić, wielokrotnie próbował wyrwać się z okowów własnej osobowości, z tego co go ukształtowało. Piął się w stronę słońca, lecz gdy był już prawie u celu, udawał, że się potyka i szybko wracał do punktu wyjścia. Jego jestestwo niczym złośliwy chochlik ciągnęło go z powrotem w dół, do ciemnej studni, gdzie mógł zamykać oczy i marzyć o słońcu.

(edit. niestety takie chwile są ulotne i mam tylko tyle tekstu, ile uda mi się jednorazowo napisać, będąc pod ciągłym wrażeniem danej rzeczy, więc często posty mogą urywać się lub wydawać nieskończone. Wydaje mi się, że dalsze brnięcie w tekst wprowadziło by pewne zakłamanie, dlatego zostawiam tak jak jest)